15-tego listopada 2011 roku odeszła od nas Asia Garlicka
„Ja chcę i muszę żyć, tak długo dopóki starczy mi zdrowia i sił. Nie boję się śmierci i odejścia, tam będzie mi lepiej i lżej: zobaczę Rodziców moich i moją Rodzinę i przyjaciół. Panie Jezu Chryste zrób tak jak Ty chcesz, tylko wiedz jedno moja misja jeszcze się nie…” Joanna Garlicka
Asia, a właściwie Ewa Klara – bo takie imiona figurowały w jej dowodzie osobistym – urodziła się 11.05.1943 roku. Była jedyną córką Państwa Ewy i Romana Garlickich. Większość życia mieszkała w Warszawie przy ul. Parkowej. Dzięki staraniom rodziców, wielu ludzi dobrej woli i uporowi Jej samej, skończyła szkołę i zdobyła zawód. W drodze do wiary towarzyszył Joasi ks. Jan Twardowski, który przygotowywał Ją do I Komunii świętej i bierzmowania.
Dzięki rodzinie Garlickich zmieniła się w Polsce sytuacja osób z niepełnosprawnością intelektualną. Państwo Ewa i Roman Garliccy byli inicjatorami powstania Komitetu Dzieci Specjalnej Troski przy TPD (przekształconego w 1981 r. w Polskie Stowarzyszenie na Rzecz Osób z Upośledzeniem Umysłowym (PSOUU). Asia była członkiem Zarządu Warszawskiego Koła PSOUU.
Potem była „Wiara i Światło”, spotkania z Jeanem Vanierem, wokół Asi zaczęła się formować Warszawska Wspólnota L’Arche.
Joasia miała zdolność gromadzenia wokół siebie wielu ludzi. Przyciągały Jej otwartość, bezpośredniość, autentyczność i – pod koniec życia – cierpienie.
Zostały nam jej zdjęcia i artykuły. Asia pisała o swoim życiu, wierze, wspólnocie; była doskonałą kronikarką i obserwatorką życia.
Moja wspólnota – moje życie
(„od czasu – do czasu”, Pismo Ruchu Wiara i Światło, 4/1987, ss. 91-93)
To, co chcę opisać, jest zbyt bolesne i ciężkie, a mimo to spróbuję. Nie chcę rozdrapywać rany, bo to jest bolesne. Ale tak było. Wiem, że każdy artykuł wydrukujecie, czy to będzie o charakterze pogodnym, czy to będzie wyjęte z życia nas samych. Życie jest zbyt trudne i ciężkie, choć staramy się dopatrzyć dobrych stron, jasnych. Tą stroną dobrą i jasną jest nasza wspólnota, która jak może, podpiera nas i pomaga nam dalej żyć. We wspólnocie dużo się modlimy. Ta modlitwa podtrzymuje nas, wierzymy, że będzie lepiej, i że mamy tylko jednego Ojca, któremu trzeba zaufać i trzeba wierzyć, że tylko On prowadzi nas. Nie tylko modlitwa jest tu potrzebna, ale i przyjaźń i to jest najważniejsze i bardzo potrzebne. Bez przyjaźni życie nasze byłoby bez sensu. Jesteśmy po prostu potrzebni innym – tym małym i słabym. Inaczej piszę, a inaczej myślę. Sama mam trudności i właśnie w tym może wasze pismo mi odpowie, co zrobić, aby nasze serca były naprawdę otwarte.
Zmieniam temat. To, co chcę opisać naprawdę się wydarzyło i właśnie u mnie w domu. Wiele jest spotkań mojej wspólnoty. Ciągle coś robimy, mamy różne plany, które nie zawsze się spełniają. Dużo osób przybywa do naszej wspólnoty i to jest dobre. U nas zakwitła prawdziwa przyjaźń. Odwiedzamy się, świętujemy, można zawsze się dogadać. Nie ma nieporozumień, a jeżeli są, staramy zawsze dojść do porozumienia i ładu. Nie będę opisywać szczegółowo naszych spotkań i co robimy, bo to nie jest tak ważne. Zatrzymam się tylko na jednym konkretnym spotkaniu i właśnie u mnie. Tatuś mój bardzo zapadał ostatnio na zdrowiu. Ciągle – z małymi przerwami – przebywał w szpitalu. Zaczęło się od zapalenia płuc, a skończyło się odejściem do Ojca na zawsze. Tatuś mój nie żyje – pustka w domu i tęsknota. Ale przecież muszę żyć i muszę powoli wypełniać tę pustkę, praca, zajęcia w klubie i spotkania mojej wspólnoty, i to mi wystarczy.
W dniu, kiedy dowiedziałam się o śmierci Tatusia miało być spotkanie mojej wspólnoty u Jurka Szeptyckiego. Tak bardzo się cieszyłam, że wezmę udział w tym spotkaniu. Tymczasem stało się inaczej. Najpierw się przeziębiłam i miałam potężny katar, musiałam siedzieć, a nawet wygrzewać swoje przeziębienie. Bardzo chciałam pójść do szpitala do Tatusia, a tu pech, siedź w domu. Co miałam robić. Planowałam na poniedziałek, że jednak pomaszeruję do Tatusia i dlatego tak się kurowałam w domu i leczyłam na gwałt wszelkimi sposobami. Przyszedł poniedziałek, jeszcze miałam katar. Tak bardzo chciałam pójść do szpitala nawet z katarem, jednak Ania Harasek odradziła mi i musiałam zostać. Zadzwoniłam do pani Szelągowskiej, aby poszła do szpitala i wytłumaczyła moją nieobecność, i że to nie moja wina.
Jak wspomniałam w tym dniu miało być spotkanie mojej wspólnoty u Jurka. U Tatusia była pani Szelągowska, a wczesnym popołudniem Gosia. Ja siedziałam w domu i czekałam wieści ze szpitala. To było ważniejsze niż spotkanie mojej wspólnoty i nagle, nawet tego nie przeczuwałam, dzwonek do drzwi: Czesiunia, drugi dzwonek: Gosia, One powiedziały mi o wszystkim. Aż pociemniało mi w oczach, świat zakołysał. Nie mogłam powstrzymać łez. Gosia powiedziała mi, że muszę być dzielna i że będę miała gości w domu. Po chwili trzeci dzwonek: Bernard. Czem prędzej doprowadziłam siebie do porządku i wyszłam do gości. Nie wiem, czy bym dała sama radę, gdyby nie Gosia i Ania. Nie byłam zdolna do niczego. Po pół godzinie mniej więcej, dzwonek u drzwi rozdzwonił się. Cała moja wspólnota zjawiła się u mnie. Co potem się działo, trudno to zrozumieć, a jednak – nie byłam sama. Wspólnota to sprawiła, że właśnie w tym momencie tak dla mnie ciężkim i zupełnie nowym, nie byłam opuszczona przez wszystkich. Dobrze mieć takich przyjaciół. Wszystko co potem się działo, dla mnie było jak sen. Rozmowy; slajdy o ile pamiętam z obozu zimowego w Będkowie, herbata, poczęstunek, a na końcu wspólna modlitwa. W końcu jedna rzecz doszła do mnie, do mojej świadomości. Spotkanie mojej wspólnoty u Jurka zostało raptem przeniesione do mnie. I tego nigdy nie zapomnę.
Miałam opisać spotkanie mojej wspólnoty, tymczasem się rozpisałam, starałam się wiernie odtworzyć to, co przeżyłam, bo to właśnie było spotkanie mojej wspólnoty u mnie i w jakim klimacie i jak do tego doszło. Pewnie nie wydrukujecie, bo jest za długie. Macie prawo skrócić lub schować do szuflady, a najlepiej wyrzucić. Staram się być bardziej obiektywna, to nie chodzi o moją skromność. Napisałam to na wyraźną prośbę Asi Krupskiej i Marcina [Przeciszewskiego], zobaczymy, na co się mój wysiłek przyda. Ale tego spotkania u mnie nigdy nie zapomnę.
Joanna