Czy wierzycie, że marzenia się spełniają?
My w Arce wierzymy, że tak, a Krzysiek ostatnio doświadczył tego na własnej skórze ?
Od wielu lat marzył, by polecieć samolotem w daleką podróż. Nie było to wcale proste, ponieważ koszty takiej wycieczki przerastały jego możliwości.
3 grudnia po raz trzeci zostaliśmy zaproszeni na charytatywny kiermasz zorganizowany przez SHOM – Stowarzyszenie Współmałżonków Szefów na Misji. Jest to piękna inicjatywa, która pozwala wesprzeć wiele organizacji pozarządowych. Kiermasz trwa cały dzień, odbywa się w hotelu Marriott i gromadzi mnóstwo ludzi, którzy robiąc zakupy przedświąteczne przy okazji wspierają ważne inicjatywy, ponieważ środki zebrane podczas kiermaszu są przeznaczone na wsparcie wielu fundacji. Na stoiskach za to można kupić najróżniejsze rzeczy z ciekawych zakątków całego świata. Są też występy i konkursy.
Udaliśmy się na ten kiermasz jako L’Arche Wspólnota w Warszawie, by dzielnie reprezentować Arkę i dzielić się misją L’Arche.
Krzysztof wziął udział w konkursie i ku naszemu zdziwieniu wygrał jedną z nagród głównych, lot w obie strony do Stambułu!
Niewiarygodne… Wszyscy oniemieliśmy ze zdziwienia, a Krzysiek był w siódmym niebie?
Jak sam mówił: „Kiedy mała dziewczynka wylosowała los, a później wyczytano moje nazwisko stałem jak wryty i chyba miałem łzy w oczach. To niewiarygodne – ja mógłbym wygrać taką nagrodę? To niemożliwe – myślałem. Naprawdę ja? A potem zrobiono mi zdjęcia z wielkim biletem i czułem się jak prawdziwa gwiazda! Wszędzie tylko błyski lamp od aparatów.”
Już od dłuższego czasu Krzysiek ze swoim asystentem i przyjacielem myśleli o locie np. do Gdańska. Często można znaleźć tanie loty międzymiastowe. Ale o takiej wycieczce to jak sam mówi: „tylko śniłem”.
Marzenie udało się zrealizować z pomocą Fundacji L’Arche, a tak dokładnie dzięki wsparciu naszych wspaniałych Darczyńców, którzy towarzyszą Arce i pomagają nam każdego dnia. Dzięki nim mogliśmy opłacić pobyt chłopaków w Turcji.
Krzysiek poleciał na kilka dni do Stambułu razem z asystentem, też Krzyśkiem?. Tak spełniło się jego największe marzenie – pierwszy raz leciał samolotem na zagraniczną wycieczkę.
Ogromne podziękowania należą się również organizacji SHOM, to w końcu podczas ich kiermaszu Krzysztof sięgnął po ten „szczęśliwy los” 🙂
A oto wieści z dziennika podróży:
Dzień I
– Choć marzyłem o podróży samolotem to jednak czułem duży niepokój przed lataniem – mówi Krzysiek – na szczęście przed samym lotem wstąpiłem do kaplicy, pomodliłem się i poczułem, że lęk odszedł. Boża Opatrzność jest wielka! Potem pomógł nam asystent lotniskowy, który sprawnie i na czas przeprowadził nas pod samą bramkę. Jak wzbiliśmy się w powietrze byłem naprawdę szczęśliwy!
Lot przebiegł nadzwyczaj spokojnie, mimo delikatnych turbulencji nie było żadnych powodów do niepokoju – opowiada asystent, Krzysiek – Krzysiek z zadowoleniem stwierdził, że uszy nie zatykają się tak bardzo, a w fotel nie wciska tak jak to sobie wyobrażał. Już na starcie udało nam się pokonać parę lęków i rozwiać wiele wątpliwości, a przed nami przecież cały tydzień w Stambule!
„Jak ten samolot wolno leci!” – stwierdził Krzysiek patrząc jak pod nami ślamazarnie zmienia się krajobraz. Lecieliśmy ponad 800km/h, ale przez to, że punkty odniesienia były tak daleko zupełnie nie dało się tego odczuć. Podróż samolotem niewiele różni się od jazdy autobusem. Nie wliczając startu i lądowania to właściwie różni się tylko widokami z okna: „Jakie to wszystko malutkie. Małe domki tu budują!”.
Relacjonuje Krzysiek – asystent:
Krzysiek wychodząc z samolotu powiedział ochoczo:„Thank you”, a na zewnątrz czekał już na nas łagodny klimat i cały Stambuł do odkrycia.
Dzień II
Zwiedzanie zaczęliśmy od Hagii Sophii, ale po drodze wstąpiliśmy jeszcze do jej mniejszej siostry. Mała Hagia Sophia to również kościół z czasów bizantyjskich zmieniony na meczet. Powstała w VI wieku jako kościół św. Sergiusza i Bakchusa. „To pierwszy meczet, w którym byłem. – mówi Krzysiek – bardzo ładny, naprawdę było tam niesamowicie, malowidła, ozdoby, piękne miejsce.”
W końcu dotarliśmy do jednego z najbardziej rozpoznawalnych budynków na naszej planecie, który dziś pełni funkcję muzeum. Hagia Sophia to okazała świątynia z czasów bizantyjskich, miejsce koronacji cesarzy. Po zdobyciu Konstantynopola przez Turków została zamieniona na meczet. Ustawiliśmy się w wiecznie długiej kolejce, by zobaczyć tę niesamowita konstrukcję od środka. Wewnątrz była wyczuwalna atmosfera wyjątkowości, na którą składały się ogromna przestrzeń połączona z precyzyjnymi mozaikowymi zdobieniami.
Potem udaliśmy się na szklaneczkę świeżo wyciskanego soku z pomarańczy i granatu oraz małą przekąskę. Sił mieliśmy tyle że doszliśmy, aż do portu, gdzie odpoczywając na ławeczce podziwialiśmy zatokę Złoty Róg i most łączący Europę z Azją. Wybrzeżem wróciliśmy do Centrum starej części miasta, by odwiedzić Błękitny Meczet. Powstał w XVII wieku i miał przyćmić Hagię Sophię. Nie wiem czy to się udało, bo obydwie konstrukcje są wspaniale wyeksponowane i piękne na swój sposób.
Stragany z owcami były otwarte do późna. Leżały tam bardziej i mniej znane owoce. Obok awokado i kokosów były kumkwaty i marakuje. Zdecydowaliśmy się, by połączyć egzotykę z czymś dobrze nam znanym i z pierwszymi, w tym roku, truskawkami wróciliśmy do mieszkania? Wieczorem wyszliśmy podziwiać kolorowa fontannę ustawioną na placu między Hagią Sophią i Błękitnym Meczetem. Był to nasz stały punkt dnia. Po całym dniu zwiedzania wracaliśmy, by wśród turystów z całego świata i mieszkańców Istambułu odpocząć przy fontannie: „Ta fontanna to zdecydowanie moje ulubione miejsce w Stambule!”- śmieje się Krzysiek, a zapytany dlaczego odpowiada, że: tam naprawdę można się zrelaksować?
Dzień III
Następny dzień zaczęliśmy od wizyty na znanym nam już bazarze. Krzysiek upatrzył sobie jeden stragan, na którym robiono zdjęcia w stroju sułtanów. Z nastawieniem „jak nie teraz to kiedy” zdecydował się zrobić jedno pamiątkowe zdjęcie. W dobrych humorach ruszyliśmy w stronę nowej części miasta, która tak zachęcająco wyglądała wczoraj, gdy ją obserwowaliśmy z portu.
Za punkt docelowy obraliśmy wierzę Galata. Po drodze dało się zaobserwować, że mniej kobiet chodzi z chustami na głowach, a architektura pełni rolę funkcjonalną, a nie estetyczną. Ale i tak ten 12 – milionowy organizm, bo tyle ludzi mieszka w Istambule, robił wrażenie w ruchu. Niekończące się sklepiki i ta symbioza ludzi i samochodów przeplatających się na ulicach i chodnikach pozwalały odczuć jak wielkie jest to miasto.
Klucząc uliczkami dotarliśmy do Istiklal. Jest to ulica handlowa przeznaczona jedynie dla ruchu pieszego i tramwajowego. Jest to jedna z najbardziej znanych ulic w Istambule, po której w weekendy przechadza się około 3 milionów ludzi. Oprócz sklepów mieszczą się tam też teatry i ku naszemu zdziwieniu kościoły katolickie. Spragnieni swojskości i ciekawi jak znane nam budynki wyglądają w tym odmiennym kontekście weszliśmy do jednego z nich. Ta normalność i przewidywalność okazała się zaskakująca i potrzebna po wczorajszym dniu pełnym nowości.
Idąc tym tropem skierowaliśmy się do Muzeum Adama Mickiewicza. Mogliśmy w nim odwiedzić kryptę, w której spoczywało ciało naszego wielkiego poety, zanim przetransportowano je do Francji. Muzeum pełne było wierszy przetłumaczonych na turecki i pamiątek związanych z pobytem Adama Mickiewicza w Istambule.
Bardzo często zdarzało się, że ktoś na ulicy się z nami witał, chciał chwilę porozmawiać, spytać się skąd jesteśmy i życzyć miłego dnia. Czasami łączyło się to z fenomenalną w rozumieniu sprzedawcy ofertą handlową, ale nie zawsze?
W nowej części miasta widzieliśmy jeszcze plac Taksim, uznawany za centrum tych okolic, a następnie podziemną kolejką linową pojechaliśmy na Kabtas. Oprócz bogato zdobionych meczetów jest tam również piękny widok na azjatycką stronę miasta.
Turcja słynie ze wspaniale zaparzanych kaw i udało nam się taką wypić! Obok stolika stała Tavla. Jest to dobrze znana na południu gra planszowa, gdzie za pomocą kostek przesuwa się pionki. Połączenie szachów i chińczyka. Zagraliśmy partię i tym samym wpisaliśmy się w lokalny krajobraz, gdyż bardzo popularnym sposobem na spędzanie wieczoru w tych rejonach jest partyjka w Tavla przy kawie, herbacie lub shishy.
Dzień IV
Kolejnego dnia postanowiliśmy wybrać się promem na Wyspy Książęce, znajdujące się po azjatyckiej stronie morze Marmara. Zapowiadała się nie lada atrakcja. Prom był sporą jednostka więc nie bujało, a widok Istambułu zapierał dech w piersiach. Rejs urozmaicały mewy, które nauczone, że pasażerowie promu je dokarmiają nie odstępowały nas na krok. To nie były zwykłe ptaki, ale takie rodem z Hitchcocka!
Dopłynęliśmy do miasta Adalar na wyspie Buyukada. Czas spędzaliśmy na spacerach wzdłuż wybrzeża, odwiedziliśmy targ. Miasteczko nie jest duże, więc postanowiliśmy wypożyczyć rower i wybrać się na przejażdżkę. Krzysiek rzadko jeździ na rowerze, nie ma swojego, ale bardzo lubi korzystać z rowerów miejskich. Dlatego gdy nadarzyła się okazja, by poznać wyspę w nieco inny sposób z dużym entuzjazmem na nią zareagował. Liczne zjazdy i podjazdy nie pozwoliły nam zajechać zbyt daleko, ale i tak było bardzo ciekawie.
Korzystając z bliskości morza na obiad zjedliśmy świeżą rybę. Widoki i wakacyjna atmosfera sprzyjały leniwym refleksjom. Krzysiek podsumowując swoje dotychczasowe obserwacje stwierdził że w Turcji „jest czysto, nie jest zimno, a ludzie szanują się nawzajem”.
Dzień V
Poszliśmy na Wielki Bazar. Na placu gdzie obecnie znajduje się bazar od zawsze był targ. Na Krzyśku nie zrobił wielkiego wrażenia, bo w czasach galerii handlowych, takie zaledwie jednopiętrowe konstrukcje wypadają blado. Wielki Bazar ma za to inne zalety. Działa od niepamiętnych czasów i stopniowo się rozbudowywał. Obecną formę uzyskał w XIX wieku i od tamtego czasu już się nie rozrasta. Mimo to ciągle 61 ulic zadaszonych i poprzeplatanych na powierzchni 30 hektarów mieszczących tysiące sklepów, restauracji, kawiarni, a nawet dwa meczety, robi spore wrażenie.
Byliśmy świadomi niezwykłych umiejętności manipulacji posiadanych przez handlarzy na Wielkim Bazarze. Wchodziliśmy tam czujni i odważni jak rycerze do pieczary smoka. By mieć jakąkolwiek linię obrony ustaliliśmy jakich konkretnie rzeczy będziemy szukać wśród morza towarów wystawianych na pokuszenie klientów. Krzysiek chciał sobie kupić tradycyjne nakrycie głowy, a ja grę Tavla. Znaleźliśmy obydwa te produkty, jednak handlarze okazali się zbyt dobrzy w targowaniu. Nigdzie nie było ujawnionych cen. Za każdym razem cenę trzeba było ustalić. I gdy oblewając się zimnym potem biłem się z myślami, czy zaproponować 60 czy 65 Lirów za grę, sprzedawca w tym czasie był o kilka kroków dalej i wiedział dokładnie co robić, by ustalić korzystną dla siebie cenę. Musieliśmy ratować się ucieczką, gdyż niewiele brakowało, a wcisnąłby nam prostą drewnianą grę za równowartość 80 złotych. Krzysiek dzielnie się licytował o swoją czapkę, ale również nie ustalił satysfakcjonującej dla siebie ceny.
Na szczęście Istambuł to jeden wielki bazar. Stragany są tam dosłownie wszędzie, więc nie było kłopotu z kupnem pamiątek. Ja swoja grę kupiłem 4 razy taniej, a Krzysiek, w cenie proponowanej za podniszczoną czapkę, kupił elegancką skórzana saszetką na pas. I to od kogo! Od sprzedawcy, który znał polski, ponieważ handlował w czasach PRL-u z Polakami. Sprzedawał kożuchy i inne wyroby skórzane. Bardzo chciał nam coś sprzedać, by uświetnić to spotkanie, które przywróciło mu pozytywne wspomnienia z czasów młodości.
Dzień VI
Ostatniego dnia w Istambule spacerowaliśmy po ulubionych miejscach. Zamiast zwiedzać atrakcje turystyczne poszliśmy na regionalny obiad. Oprócz kebabów w Turcji popularne są miejsca przypominające Polskie bary mleczne. W takich jadłodajniach jedzenie serwowane jest w małych porcjach za niską cenę, dzięki czemu można skomponować sobie swój własny zestaw i spróbować wielu lokalnych przysmaków. Zachwycał przede wszystkim dobór przypraw.
Tego dnia to Krzysiek wybierał trasę zwiedzania. Byliśmy w ostatnich uliczkach, po których jeszcze nie udało nam się przejść, w porcie i oczywiście nad fontanną. Wieczorem przygotowywaliśmy się do powrotu. Zagraliśmy ostatnią partyjkę w Tavla i zaczęliśmy się pakować. Krzysiek był bardzo zadowolony. Podśpiewywał sobie swoją wersję piosenki o Czterech Pancernych.
Dzień VII
Ostatniego dnia oczywiście też nie obyło się bez przygód, które towarzyszyły nam przez cały pobyt. Do lotniska mogliśmy dojechać metrem, do którego jednak musielibyśmy się wspiąć stromymi uliczkami z bagażami, albo autobusem, który zatrzymywał się na przystanku oddalonym 5 minut od naszego pokoju. Musieliśmy tylko przesiąść się w specjalny lotniskowy autobus.
W niedzielny poranek ruch na drogach był prawie że niedostrzegalny. Dużo wcześniej przyjechaliśmy na przystanek, gdzie miał się zatrzymać autobus na lotnisko. Niestety nie wzięliśmy pod uwagę tego, że autobus jedzie przez całe miasto i na swoim przedostatnim przystanku może się już zwyczajnie nie zatrzymywać z powodu braku miejsc. My właśnie staliśmy na jego przedostatnim przystanku i widzieliśmy jak nas nonszalancko mija…
Mieliśmy zapas czasu więc poczekaliśmy na kolejny, w nadziei że będzie luźniejszy. Niestety również się nie zatrzymał… Trzeba było uknuć plan alternatywny? Do metra było daleko. Zatrzymywał się, co prawda autobus mający pętle na stacji metra, ale nie wiedziałem jaka to stacja, ile do niej się jedzie i czy łatwo będzie dostać się do linii kończącej swój kurs na lotnisku. Alternatywy nie prezentowały się w dobrym świetle.
Postanowiliśmy złapać taksówkę. Udało się i w ten nerwowo-komfortowy sposób dotarliśmy na lotnisko, gdzie czekał na nas samolot do Polski, w której czekała na nas rodzina i znajomi.
„Myślę, że chciałbym tam jeszcze wrócić!”